26 lut 2013

Staż w magazynie Food & Travel.

W dzień moich urodzin pojawił się nowy numer Food and Travel, ten, do którego powstania w malutkim stopniu się przyczyniłam. Do księgarni zajrzałam dopiero wczoraj, ale w momencie kiedy wzięłam magazyn do ręki, a na pierwszej stronie zobaczyłam swoje nawisko, poczułam jak zalewa mnie chwilowa fala ciepła. Teraz nie traktuje tego jak wielkiego osiągnięcia, ale kilka lat temu w życiu nie przyszłoby mi coś takiego do głowy i czasami dobrze sobie o tym przypomnieć.

Na przełomie stycznia/lutego spędziłam trzy tygodnie praktyk w redakcji Food & Travel. Była to praca raczej typowo dziennikarska, od rana do wieczora przed komputerem, wykonując telefony, a do tego inne drobne zadania stażysty typu wysyłanie poczty/odbieranie przesyłek. Poza mną była tam jeszcze jedna stażystka, a w zasadzie dwie, ale druga była w dziale reklamy/księgowości i nasze zadania zupełnie się nie pokrywały. Na praktyki do F&T dostają się zazwyczaj osoby, które skończyły dziennikarstwo lub studiowały kierunki powiązane z pisaniem jak np. literatura angielska. Czasami załapują się po znajomości, albo z innych powodów (dobre CV, list motywacyjny itp), nie ma reguły. Jessica, dziennikarka która nade mną czuwała, przyznała, że dziennie dostają około 10 aplikacji, a stonowisko jest oczywiście bezpłatne. I taka jest niestety droga kariery m.in. w mediach. Trzeba aplikować na różne staże, liczyć na szczęście, że gdzieś cię przyjmą, później próbować kolejnych miejscach i następnych, aż w końcu pozwalają ci zostać i nawet zaczynają płacić;).

Do moich głównych zadań należało wynajdowanie zdjęć, co wiązało się przede wszystkim z kontaktowaniem z portalami/turystycznymi. Wydawało mi się zawsze, że magazyny czerpią zdjęcia przede wszystkim z wypożyczalni zdjęć, ale w ramach promocji danego miejsca, korzystają z darmowej opcji, przynajmniej tak było tam.
Byłam też w błędzie co do tego, jak wygląda kwestia finansowania podróży dziennikarzy. Myślałam, że magazyny podróżnicze płacą za wyjazd dziennikarza i fotografa w jakieś miejsce, że idą na to pieniądze z budżetu redakcji. W Food&Travel każdy wyjazd sponsorowany jest przez lokalne organizacje turystyczne. Znowu dzieje się to w ramach promocji danego kraju czy miasta. Redakcja zajmuje się tylko opłaceniem pensji, no i oczywiście wsześniejszą organizacją takiego wyjazdu razem z drugą stroną.
Jeśli chodzi o resztę moich obowiązków, wyszukiwałam różnego rodzaju informacji, edytowałam zdjęcia i pracowałam nad stronę internetową, do czego przydało mi się doświadczenie z blogowania, bo przypominało to dodawanie postów, a kod html nie był mi starszny. Wspominałam Jessice, że nie nadaję się do pisania, więc nie przydzielano mi takich zadań i pracowałam więcej ze zdjęciami. Druga praktykantka była bardziej zainteresowana pisaniem, więc próbowała swoich sił w tworzeniu tekstu czy recenzowaniu książki kucharskiej.
Najtrudniejsze było dla mnie odbieranie telefonów, nie znosiłam tego. Z wykonywaniem ich było łatwiej. Dzwoniłam po całym świecie, nie bałam się mówić po niemiecku, byłam gotowa rozmawiać po hiszpańsku (choć ledwo potrafię) dzwoniąc do Buenos Aires, ale odbierania starałam się unikać. Głównie dlatego, że dzwoniący najczęściej mówili szybko i niewyraźnie, o sprawach o których nie miałam pojęcia, przekazywali nazwiska, które ciężko było wyłapać, a większość wiadomości/telefonów musiałam podawać dalej, z poprawnymi informacjami. Z każdym dniem było jednak coraz łatwiej i w przyszłości, w podobnej sytuacji będę mieć pewnie mniejsze opory.

Gdybym miała porównać, które praktyki podobały mi się bardziej, letnie w Woman's Weekly czy minione w Food&Travel, to raczej wskazałabym pierwsze. Tam atmosfera była luźniejsza, więcej rozmawiałyśmy, praca w kuchni sprawiała wrażenie bycia w domu, no i byłam otoczona pysznym jedzeniem. Tak czy inaczej, z obydwu doświadczeń jestem bardzo zadowolona i cieszę się, że udało mi się zrealizować zimowe praktyki w Food&Travel. Wreszcie dokładnie zobaczyłam jak funkcjonuje redakcja takiego magazynu.

 Regał z książkami kucharskimi. Mogłam zabrać do domu kilka starszych i dostałam jedną nową, z przepisami kuchni chińskiej.
 Pozytywna strona pracy w takim magazynie- ciągle przesyłają do redakcji książki kucharskie i często produkty spożywcze. Miałam np. okazję spróbować wietnamskiej organicznej czekolady Marou, której opakowania są ręcznie drukowane. W smaku była w porządku (ale bez rewelacji), za to opakowanie miały piękne.

Moje biurko.
Untitled Kwietniowy numer miał z tyłu specjalny dodatek o dzieciach z podróżami i przepisami.

Untitled Zdjęcia z Grecji i Zachodnich Stanów, za których zdobycie byłam odpowiedzialna.
Untitled
Podobnie było z Nową Zelandią, Ekwadorem i wyszkuaniem informacji o festiwalach w UK przyjaznych dzieciom. Pracowałam też nad numerem majowym, więc jestem ciekawa jak wypadnie kolejny. Ponadto wspominałam Wam, że wyszukiwałam inormacji (hotele & restauracje) o Wrocławiu potrzebne do "48hrs Travel Guide". Jednak zanim to zostanie opublikowane, minie trochę czasu. Najpierw latem ktoś z redakcji pojedzie do Wrocławia, więc pewnie artykuł pojawi się wczesną jesienią.

24 lut 2013

Początek roku w buszu i pierwsze spotkanie z diabłem tasmańskim.

Po festiwalu z przyjemnością wróciłam do domu państwa Feher. Kilka dni szaleństwa, głośnej muzyki, krótkich nocy, a potem ostatnie dwa dni na Tasmanii spędzone w środku buszu.
Za drugim razem już czułam się jakbym przyjechała na wieś do rodziny.
Przed festiwalem rozmawialiśmy o kuchni węgierskiej i wspomniałam, że bardzo lubię węgierską zupę rybną halaszle. Kiedy wróciłam po festiwalu, w lodówce czekał już na mnie ugotowany przez pana Feri gar zupy, ze świeżo złowionymi rybami. Na wiadomość o tym od razu zaświeciły mi się oczy.
Za każdym razem, kiedy siadaliśmy do stołu, nie wstawaliśmy od niego przez co najmniej następne dwie godziny. Każdy posiłek kończył się odpięciem guzika w spodniach, nie było wyjścia. Pomijając pyszne jedzenie, największą frajdę miałam ze słuchania opowieści o życiu w tasmańskim buszu, które tam były codziennością, a mnie kojarzyły się prędzej z Animal Planet. Od historii związanych z dziwnymi ptakami, nietoperzami, po węże i walabie jak historia Skippy'ego.
Sama miałam szczęście, kiedy wjeżdżając któregoś razu na podwórko zauważyłam stworzenie, którego nie widziałam nigdy wcześniej. Wysiadłam z samochodu, żeby zrobić mu zdjęcie. Była nim echidna, po polsku zwana chyba kolczatką. Wygląda jak duży jeż i ma śmieszny podłużny ryjek. Miesiąc później oglądałam tego samego zwierzaka w BBC South Pacific. 
Tak mi było dobrze w tym domu, że za nic w świecie nie chciałam wyjeżdżać. Spędziłam tam wymarzony Nowy Rok. Nigdy nie lubiłam tego dnia w Polsce. Budzisz się po Sylwestrze w południe, kilka godzin przed zachodem słońca. Za oknem jest szaro albo biało i nie widać żywej duszy na ulicy. Najczęściej masz doła, bo właśnie kończy ci się przerwa świąteczna i na drugi dzień musisz wracać do szkoły lub pracy.
Ja 1 stycznia 2013 roku cieszyłam się latem w ogrodzie. Zrywałam z krzaków maliny, jagody i truskawki, które jeszcze nigdy nie smakowały tak dobrze jak wtedy. Wystawiałam twarz do słońca i śmiałam się sama do siebie, bo wszystko było dokładnie takie, jak być powinno.
Kolczatka najpierw całkowicie zwinęła się w kulkę, ale później wystawiła pyszczek i dała sobie zrobić zdjęcie.
Untitled
Untitled Wspomniana zupa rybna. Tak mi smakowała, że zjadłam ją na nawet śniadanie w dzień wyjazdu, żeby nacieszyć się smakiem na zapas.Untitled Pan Feri z wykształcenia jest winiarzem. Tego dnia otworzył do kolacji butelkę wina własnej produkcji z 93' roku, super! Nie jestem koneserką alkoholi, ale muszę przyznać, że później spróbowałam też najlepszego wina, jakie w życiu piłam. Sauvignon blanc z południa Tasmanii. Podobno trzy miejsca na świecie słyną ze szczególnie dobrego Sauvignon blanc- Nowa Zelandia, RPA i Tasmania.Untitled Najedzone poszłyśmy z panią Asią i Azą spalić trochę kalorii spacerując po buszu. Aż nie chciało mi się wierzyć, że ten dziki, zarośnięty las jest częścią posiadłości.Untitled Untitled
Untitled

Na śniadanie karmiono mnie nawet kwiecistymi kanapkami z nasturcją, którą sam Skippy bardzo lubi podjadać w ogrodzie.
Untitled Drugiego stycznia po śniadaniu, państwo Feher zabrali mnie do niedużego, prywatnego zoo niedaleko Launceston, jednego z większych miast Tasmanii.
Untitled
Przez większość życia myślałam, że diabeł tasmański to tylko legenda, ale w końcu zobaczyłam go na własne oczy. Pani Asia mówiła, że można spotkać je na ich posiadłości, ale trzeba mieć szczęście. Niestety w ostatnich kilkudziesięciu latach populacja zmalała o ponad połowę, a w 1996 naukowcy odkryli tego przyczynę. Jest nią DFTD, rak pyska diabła, który masowo dotyka ten gatunek zwierząt i nie wiadomo jak to powstrzymać. Od 2008 diabeł tasmański znajduje się na liście gatunków zagrożonych wyginięciem.
Untitled Na poprzednim zdjęciu diabeł wygląda całkiem słodko, ale w rzeczywistości jest raczej agresywny, co najlepiej zobaczyłam przy karmieniu. Obłędne dźwięki jakie wydawały wtedy diabły przypominały trochę kreskówkowego Taza.Untitled Emu i jego czerwone oko nie wyglądają zbyt przyjaźnie.Untitled Za to walabia z małym w torbie była jedną z najsłodszych rzeczy jaką kiedykolwiek widziałam. Nie mogłam przestać się zachwycać.Untitled Untitled Cudo!Untitled W zoo było bardzo dużo gatunków ptaków, których nigdy wcześniej nie widziałam, chociaż akurat taką papugę można zobaczyć pewnie w większości europejskich ogrodów zoologicznych.Untitled Zainteresowała mnie i zasmuciła historia tygrysa tasmańskiego, który dziś jest już wymarłym gatunkiem. W Australii i Nowej Gwinei wyginął ponad 2000 lat temu, ale na Tasmanii żył do XX wieku. Kiedy wyspa została na dobre zasiedlona, zaczęto traktować go jak szkodnika, który zabijał drób i ludzie na niego polowali. Był największym drapieżnym torbaczem. Ostatni tygrys zmarł 7 września 1936 roku, a dzisiaj ten dzień jest w Australii dniem zagrożonych gatunków.Untitled Z zoo pojechaliśmy pospacerować po ogrodach Launceston i terenach nad rzeką.Untitled Basen miejski, w którym miałam ochotę popływać, bo było upalnie.Untitled Untitled Untitled Byłam zaskoczona, że w mieście, całkiem blisko centrum znajduje się takie miejsce. Czułam się jakbyśmy byli w górach. Untitled Untitled Untitled Urząd miasta wynajmuje ten domek lokalnym artystom. Można przeprowadzić się tu np. na czas pisania książki i korzystać z uroków otoczenia.
Untitled
Nie jestem fanką pavlovej, ale australijska wersja smakowała mi bardziej. Do tego za każdym razem przed zjedzeniem kawałka chodziłam do ogrodu po truskawki, maliny i borówki amerykańskie i dodatkowo zapełniałam nimi talerz.Untitled W ogrodzie rosły warzywa i owoce, za płotem żyły sobie też kury.Untitled Opuszczałam ten dom ze łzami w oczach, ale miałam w głowie wypowiedziane dzień wcześniej przez panią Asię "jak przyjedziesz następnym razem...". Takie uspakające planowanie moich następnych odwiedzin, jakby ten dom nie znajdował się kilkanaście tysięcy kilometrów od miejsca w którym teraz jestem, tylko w pobliskiej miejscowości:).

To już ostatni post z Tasmanii, choć nie koniec podróży bo mam jeszcze do dodania zdjęcia z Sydney, ale na razie zrobię przerwę. W kolejnych postach pojawi się Paryż, a później Nowy Jork.

22 lut 2013

Ćwierćwiecze.

Obchodzę dziś ĆWIERĆWIECZE - jak to podkreśla mój młodszy przyjaciel, bo przecież 25 lat brzmi znacznie lżej, a on, 22-latek bez szacunku do starszych chcę podkreślić fakt, że istnieję już 1/4 wieku. I dobrze! Od tego roku zamierzam zaprzestać narzekaniu na swój wiek, bo możliwe, że w przeszłości mi się to zdarzyło. Zauważyliście, że na starość zaczyna się narzekać mniej więcej od 20tych urodzin? I później tak narzeka się przez kolejne 50. A starsi na ciebie patrzą i się śmieją, że nic nie wiesz o życiu.

Usunęłam wczoraj datę swoich urodzin z prywatnego profilu na FB. Mimo wszystko znalazła się grupka osób (pomijając rodzinę), która pamiętała o tej dacie, wiecie kto przede wszystkim? Koleżanki z podstawówki/gimnazjum! To ciekawe, bo ja też pamiętam datę urodzin każdej z nich, nawet jeżeli nie mamy za bardzo kontaktu i odzywamy się do siebie raz na rok. Nie pamiętam natomiast daty urodzin tych, którzy dzisiaj są moimi przyjaciółmi. Czyżby urodziny w podstawówce liczyły się dużo bardziej teraz? Chyba tak. Przynajmniej ludzi przynosili cukierki do szkoły i chodziło się na imprezy. Tak, teraz powinnam jeszcze napisać "wtedy to były imprezy..." i nie przyznawać się do tego, że obecnie nie chodzę na żadne. Chociaż przyznam szczerze, że świętowanie czegokolwiek słabo mi wychodzi i nie pamiętam zbyt wielu swoich urodzin. Raczej są mało udane (zeszły rok był wyjątkiem). Tak jak dziś. Zjadłam wczorajszą zupę i odmrożone ciastko. Pomyślałam sobie, że z okazji mojego dnia pomaluję sobie rzęsy i będę udawała ładniejszą, ale dzień szybko zleciał i był taki jak wczorajszy, bez pomalowanych rzęs.

Życzenia urodzinowe zawsze brzmią podobnie. I nie mam tu do nikogo pretensji, bo chyba tylko mojemu tacie chce się układać indywidualne wiersze urodzinowe. To ja się przyjrzę temu, co życzy się mi najczęściej:

PODRÓŻY- wiadomo, czego innego życzyć Uli, jak nie podróży? Tylko że ja bez tych życzeń chyba radzę sobie z nimi aż za dobrze. Każdy grosz idzie na podróże, nie mam czasu na podróże, bo w planie mam inne podróże, ale nia miałabym nic przeciwko, gdyby było ich jeszcze więcej. Niespodzianka.

ZDROWIA- biorę, zawsze się przydaje. Niby straszny banał, ale jak się psuje, to okazuje się, że jedyne czego chcesz, to wyzdrowieć. Póki co mam wrażenie, że katary, kaszle i gorączki omijają tylko mnie na tym przeziębionym kontynencie, ale któregoś dnia to się skończy. Będzie rak, cukrzyca, albo zawał, bo obwód mojej talii będzie dziesięciokrotnie przekraczał obwód bioder. Te zawsze są na 90. Ula- modelka, wiadomo.

SZCZĘŚCIA- szerokie pojęcie, ale mimo wszystko jest mi bardzo potrzebne, bardziej od podróży. Takie codzienne szczęście. A to wiąże się chyba z robieniem tego, co się lubi i byciu w miejscu, które się lubi. O, jeszcze ładna pogoda. Albo po prostu wystarczy nie wyszukiwać zmartwień tam, gdzie ich nie ma? Ha, łatwo powiedzieć. Trzeba się chyba urodzić bez genu D, jak depresja i mieć mózg, który ciągle się śmieje i do niczego nie dąży, bo ze wszystkim mu dobrze. W takim mózgu przegroda między dwiema półkulami to śmiejąca się bez przerwy jadaczka. Ja takiej nie mam. Mój ma pewnie przegrodę na kształt podkowy.

PIENIĘDZY- jak ktoś mówi, że nie dają szczęścia, to odzywa się druga osoba z argumentem, że bez nich nie można nic realizować. Prawda leży gdzieś po środku, chociaż bliższa jest mi pierwsza opinia. Chciałabym mieć to czy tamto i pojechać gdzieś, ale wiem, że na wszystko można zaoszczędzić, wolniej, szybciej i nie trzeba przy tym być bogatym. Jak się ma dużo pieniędzy, to nie można narzekać, bo innym się wydaje, że masz wszystko. Przesrane. Lepiej być biednym. Żartuje. Nie wiem. Sama nie rozumiem czasami swojego podejścia do pieniędzy, bo np. za 10 funtów polizałabym chodnik, ale za 1mln funtów nie cofnęłabym się do początku liceum, żeby przechodzić przez to jeszcze raz. Po prostu udawałabym, że nie dostałam takiej oferty, ha!

SPEŁNIENIA MARZEŃ- to wychodzi mi całkiem dobrze, bo tak jakby wszystko co sobie na poważnie postanowię, z czasem realizuję. W takim razie chcę, żeby spełniły się moje kolejne marzenia, chociaż chyba źle to sformułowałam, bo przecież trzeba samemu je spełnić. Serio? O nie, to się poddaję, wolę nic nie robić i mieć zakwasy od leżenia cały dzień na łóżku. Spełniajcie się same.

A na koniec wierszyk od mojego taty, które napisał ich dla mnie już tyle, że nie mam pojęcia jak udaje mu się wymyślać nowe dla jednej i tej samej osoby;).

 Dwadzieścia pięć lat
Jak bilans zysków i strat
Wymusza podsumowanie
Oj nauka na minus a na plus pływanie
W domu, w szkole igraszki
Ale też smutki, porażki
Jak mamę opuszczam i pieski
To płyną nawet dwie łezki
Ale świat mnie porywa
W podróży jestem szczęśliwa
Poznaję ludzi przez blog
W Birminghamm jeszcze rok
A potem te kuchnie świata
Tkwić w miejscu to jest strata
Kocham te kontynenty
Dla nich gromadzę centy...
Dziś dla Ulci jubilatki
Biją serca brata, ojca i matki

21 lut 2013

Gdzie lecimy w marcu...?

W zeszłym miesiącu dodałam na FB link do artykułu New York Times z 46 miejscami do odwiedzenia w 2013. Po otworzeniu go pod numerem pierwszym zobaczyłam Rio de Janeiro. Wybór uzasadniony zdaniem-  bo cały świat będzie tam w 2014. Heh.

W skrócie przypomnę, że latem wygrałam voucher na bilety lotnicze o wartości 7tys zł i dzięki temu udało mi się polecieć w grudniu do Australii. Nad wyszukiwaniem lotów na aero.pl (gdzie bilety musiały zostać zarezerwowane) spędziłam kupę czasu wyszukując jak najtańszego sposobu na dotracie do Australii, żeby wystarczyło na jeszcze jeden bilet. Przy wybieraniu lotu do Sydney przeglądałam też bilety na drugi kierunek w cenie ok 2 tys zł. Natrafiłam na Rio de Janeiro, z wylotem i powrotem do Birmingham i to przeważyło, bo nigdy stąd nie latam. Bilety z Brum są raczej drogie, więc jeżdżę po lotniskach całego kraju, albo lecę do innego europejskiego miasta, żeby polecieć dalej na inny kontynent. A tutaj idealnie podpasowała też data, akurat wtedy, kiedy zaczynam na uczelni 3-tygodniową przerwę wielkanocną. 
Lecę więc za miesiąc, 21 marca, na niecałe trzy tygodnie. Spędzę kilka dni w Rio, odwiedzę koleżankę w Sao Paulo, pojeżdżę trochę po Brazylii, ale nad dokładnym planem dopiero będę myśleć.

I jak, może być kierunek? :D



Przywitanie Nowego Roku na Tasmanii.

Organizatorzy festiwalu nie zaplanowali najlepiej programu koncertów. Od Sylwestra bardziej udana była noc wcześniej. Sobotni wieczór z koncertami zaczęliśmy około 20 i tak się roztańczyliśmy do Totally Enormous Extinct Dinsours, Sampology, Two Doors Cinema Club i kilku innych zespołów, że zatrzymaliśmy się po 3 w nocy. Nie pamiętam czy kiedykolwiek przetańczyłam 7h, ale tamtej nocy chyba odbiłam sobie za całkowicie przesiedzianą w domu jesień.
W niedzielne przedpołudnie bardzo dobrze bawiłam się przy Django Django, grali tak, że nikt nie potrafił ustać w miejscu. Angus Stone trochę mnie nudził, chociaż Katie, jego fance, podobało się bardzo. Popołudnie i sylwestrowy wieczór do tańca nie porywały. Beach House, których lubię, niekoniecznie sprawdzili się na żywo. Muzycznie usypiali i nawet te kawałki, które należą do moich ulubionych, nie nastrajały odpowiednio. Ale najgorsze nadeszło wraz z The Flaming Lips. Poza efektami specjalnymi, nie podobało mi się nic, a wokalista był po prostu straszny. Niestety to oni byli ostatnim zespołem grającym przed Nowym Rokiem. Samo przywitanie 2013 też większego wrażenia nie zrobiło, ale później było jeż lepiej. Zagrali Hot Chip, za nimi Boy&Bear a najbardziej podobał mi się ostatni koncert, SBTRKT.

Trzy dni minęły jak jeden, czułam się jakbym znała tych ludzi od lat, a w rzeczywistości było to kilka dni. Miałam niesamowite szczęście, że udało mi się spędzić Falls w tak dobrym, zgranym i wesołym towarzystwie. Chyba po raz pierwszy zdarzyło mi się coś takiego, bo znalezienie grupy znajomych w jeden dzień do łatwych zadań raczej nie należy. W San Francisco spędziłam rok, w Nowym Jorku też i miałam tam raczej pojedynczych znajomych.
Byłam trochę zła na to, że pewnie już nigdy się w takim składzie nie spotkamy. Poznałam ludzi, z którymi mogłabym spotykać się regularnie, imprezować, dzielić się wrażeniami z podróży. Były tam nawet osoby, które stałyby się moimi przyjaciółmi, gdybyśmy mieszkali w tym samym miejscu. No ale niestety, mogę najwyżej zadowolić się kolejnymi internetowymi znajomymi na innym kontynencie i liczyć, że mnie odwiedzą, ja ich, albo spotkamy się w jeszcze innym miejscu. Z kilkoma osobami na 100% nie widziałam się po raz ostatni.


Untitled Gerard, Ted, Steve, UlaUntitled Pole namiotowe.Untitled Untitled Inna wesoła grupka. Untitled Lisa i Steve poznali się podróżując po Ameryce Centralnej. Tak się w sobie zakochali, że Lisa przeniosła się dla Steve'a do Australii. Spędziła tam ponad rok, niedawno Steve zostawił pracę, do kwietnia jeżdżą vanem po Australii, a później zamierzają przenieść się do Danii, bo Lisa chce zacząć studiować, a Steve poszuka tam pracy. Powiedzieliśmy sobie, że koniecznie musimy spotkać się w Europie, najlepiej na Roskilde czy Openerze;).

 Panoramiczna fota Matta.
Untitled Untitled The Vaccines.
 

 
 Tę fotę wrzucałam już na FB, czyli ja i obcy chłopak, który ustawił się do zdjęcia, podczas gdy ja nie miałam o tym pojęcia i wyszliśmy jak para dobrych przyjaciół.
 
Matt brał mnie czasami na barana, ale raz zobaczyłam obok siebie ponad dwumetrowego chłopaka. Spytałam ile ma wzrostu, poskarżyłam się na swój i spytałam się czy pokaże mi świat ze swojej perspektywy. Posadził mnie na barkach i kuuurcze, to było COŚ! Nagle byłam najwyższa ze wszystkich zgromadzonych ludzi;) 


UntitledMyślałam, że ceny jedzenia będą kosmicznie wysokie, ale nie było tak źle, raczej przeciętnie jak na Australię. Do tego był duży wybór smacznych dań i przekąsek z różnych kuchni.
 W niedzielny wieczór do sceny głównej przeszedł korowód i było śpiewanie "Happy Birthday" z okazji 20-tej rocznicy festiwalu.

Kiedy obudziliśmy się rano w Nowy Rok padał deszcz. Wracałam z Liamem, Dannym, Gerardem, Katie i zadecydowali, że pakujemy się szybko i wyjeżdżamy, zanim zrobi się ogromna kolejka do opuszczenia campingu. Pożegnaliśmy się z resztą i ruszyliśmy.
Zabawna sytuacja spotkała nas w drodze. Siedząca obok mnie Katie w pewnym momencie zaczęła krzyczeć "Oh my god! Oh my god!!!" Spytaliśmy się co się stało, powiedziała, że dostała smsa od Angusa Stone'a. Nie wzięłam tego na poważnie, ale ekipa opowiedziała mi zaraz co się zdarzyło dzień wcześniej. Katie miała zamiar rzucić na scenę maskotkę w trakcie jego koncertu. Liam zażartował, żeby dołączyła jakąś notkę ze swoim numerem telefonu. Katie nie mogła nic wymyślić, więc Liam zrobił to za nią. (Muszę wcześniej wyjaśnić, że Angust Stone jest wegetarianinem). Katie napisała to, co podyktował jej Liam: "I want to be the one to pick the tofu from your beard..." i w trakcie koncertu tekst poleciał na scenę.
Na festiwalu nikt nie miał zasięgu w telefonach, ale wrócił, kiedy oddaliliśmy się od Marion Bay. I wtedy Katie przeczytała wiadomość "Hey, I got your note. Come and hang out backstage, Angus". Nie wiem czy był to rzeczywiście Angus czy ktoś z jego ekipy, ale za wiele osób nie miało tam wstępu, a on jest takim wyluzowanym facetem, że w sumie nie zdziwiłabym się gdyby rozbawił go ten tekst i zdecydował się poznać autorkę;).

W miasteczku w którym zatrzymaliśmy się na śniadanie był sklep z antykami a w sklepie bokser, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia.

Okazało się, że to suczka, ma kilka miesięcy i należy do właściciela sklepu. Drugi bokser spał pod stołem w innym miejscu.
Przytulaniu nie było końca, a ja miałam ochotę zabrać ją ze sobą!
 W końcu dojechaliśmy do Perth gdzie wysiadałam razem z Katie, a Liam, Danny i Gerard jechali na północ, żeby zdążyć na prom do Melbourne. Przyszedł czas pożegnania.
Liam robi właśnie kurs nauczyciela angielskiego, bo ma zamiar przenieść się za jakiś czas do Meksyku. Był tam rok na wymianie ze studiów, kraj go oczarował, podróżował po Ameryce Centralnej i chce wrócić w tamte strony. Poza tym od dziecka surfuje, a Meksyk ma na to świetne warunki.
Zapowiedziałam, że spotkamy się tam któregoś dnia, no bo jak inaczej?